Madame Carotte - 15 2013 21:06:56

Poznałem ją pod koniec liceum. Widywaliśmy się już wcześniej, nasza szkoła była na tyle mała by dwa rudzielce miały szansę w końcu wyłapać się z tłumu. Pierwszy krok należał jednak do niej. Siedziałem akurat na korytarzu czytając notatki z historii.
-    Ej, cześć! Popatrz też jesteś rudy! – usłyszałem pewnego dnia jej wesoły głos. To było jakoś na początku marca.
-    Nie da się ukryć.. – posłałem jej znużone, na swój sposób cyniczne, spojrzenie.
-    Nie smęć!
-    Odczep się, dobra?
-    Dobra! – wytrajkotała wesoło.
Nawet nie wiem kiedy zniknęła mi z oczu. Trochę mnie irytowała, trochę ciekawiła. Wiem, że każdy miał ją za dziwaczkę i przyznam niechętnie, że ja też należałem do tego dość szerokiego grona. Później spostrzegłem, że ona była po prostu inna. Biło od niej widmo odmienności. Ubierała się zazwyczaj trochę staromodnie, ale naprawdę kolorowo. Kiedy nie miała humoru nosiła długi czarny sweter i wąskie, równie czarne spodnie, które tylko eksponowały jej chudziutkie nogi. 
Słuchała muzyki, nie gatunków. To mnie zaskoczyło, no bo tak naprawdę w dzisiejszych czasach każdy albo sam się szufladkuje, albo kto inny robi to za niego. Rudej nie można było zaszufladkować w jakikolwiek sposób. Sam wielokrotnie próbowałem i doszedłem do wniosku, że żeby Ruda mogła być zaszufladkowana trzeba by ją poćwiartować i wrzucić po trochu do każdej z szuflad. Niemożliwe, nieprawdaż?
Kiedy zagadała do mnie drugi raz przyniosła ze sobą kamyk. Jak sama twierdziła, był to jakiś magiczny kamień. Zmierzyłem ją dziwnym spojrzeniem, nie wiedziałem jak zareagować. Byłem wtedy naprawdę skryty i zafukany, a tu taka osobowość robi do mnie podchody.. i to jeszcze w tak niecodzienny i dziwaczny sposób. Gapiłem się na nią z krytym politowaniem chyba wieczność. Autentycznie nie wiedziałem o co jej chodzi. Zdaje się, że lubiła szokować ludzi.
-    Mam metr sześćdziesiąt sześć. – oznajmiła z uśmiechem, wlepiając swój wzrok w moją twarz. Potem jednym zwinnym ruchem schowała kamyk do kieszeni. – Nie wiesz co tracisz.
Zatkało mnie, a chwilę później zobaczyłem bandę Kani. Od dłuższego czasu za główną rozrywkę brali sobie rujnowanie mojego szkolnego życia. Wiedzieli, że nic im nie odpowiem. Zresztą sam ich do tego przyzwyczaiłem. 
-    Patrzcie, Rudy ma dziewczynę!
-    Faktycznie. Kania, patrz! Karoten znalazł Karotkę!
Kania był ich przywódcą, jeśli można to nazwać w ten sposób. Tak naprawdę głupi był jak but, a jedyne czego zdrowy człowiek ewentualnie mógłby mu zazdrościć to przerośnięta samoocena. Oddałbym rękę, nogę, nawet nerkę za część jego pewności siebie.
-    Karoten jest bardzo zdrowy. – odparła ni stąd, ni zowąd Ruda. Myślę, że chciała w ten sposób jakoś mnie obronić, ale wyszło zupełnie na odwrót. Już do końca liceum nieodwołalnie nazywany byłem Rudym Karotenem..
-    Dzięki.. – wysapałem do niej gniewnie, zebrałem do kupy swoje rzeczy i wyszedłem na zewnątrz.
Niestety za mną powłóczyła się banda Kani, wykrzykując najgłośniej jak się dało: Rudy Karoten, uwaga ludzie, idzie Karoten!  W ten sposób zapewnili mi idealny marketing nowej ksywy.
Ależ ja byłem na nią wściekły. Mogła po prostu się nie odzywać. W końcu nie zawsze warto zabierać głos. Tego się przynajmniej od dłuższego czasu trzymałem- nie każdy chce znać twoje zdanie, więc nie głoś go kiedy nie ma potrzeby. A już zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie jak Kania i jego durna zgraja.
Dzięki wybrykowi Rudej słyszałem ich jeszcze w drodze do domu. Może za mną nie szli, w końcu nie musieli. Możliwe, że tak nasłuchałem się ich skandu, że jego szydercze echo nie chciało opuścić mojej głowy. Tak, to całkiem możliwe.
-    Rudy, zaczekaj!– Ruda wyskoczyła zza drzewa w parku, a ja mało co nie dostałem zawału serca.
-    Długo za mną idziesz? – wyjąłem słuchawki z uszu.
-    Spod samej szkoły. Normalnie wracam Gdańską, ale widziałam, że idziesz w kierunku parku i.. jesteś na mnie zły? – spytała kiedy w końcu zobaczyła moją kwaśną minę.
-    A jak myślisz, hm? Dzięki tobie już nigdy nie dadzą mi spokoju.
Usiadłem na ławce nieopodal placu zabaw. Mimo ładnej pogody park Kochanowskiego był o tej porze dnia prawie pusty. Na horyzoncie widać było kilka babć z wnukami albo psami, parę studentów delektujących się tanim winem w cieniu drzew, a w samym środku my.
-    Przepraszam.
-    I co mi po twoim przepraszam? – rzuciłem jej gniewne spojrzenie.- Dzięki tobie uczepią się mnie jeszcze bardziej. Myślałem, że gorzej już być nie może, ale zjawiłaś się ty!   
-    Chciałam tylko pomóc.
-    Nie pomagaj mi więcej! – krzyknąłem z całej siły, aż gołębie zerwały się do lotu.
-    Ale..
-    Nie pomagaj, albo rób to lepiej!
Zeskoczyłem z ławki i ruszyłem przed siebie stawiając wielkie kroki. Chciałem jak najszybciej przeciąć Gdańską i znaleźć się na Cieszkowskiego- stąd już blisko było na Pomorską, do mojego mieszkania. Miałem niezmierną nadzieję, że zgubię Rudą, nie była mi w tym momencie niezbędna do życia.
-    Czekaj, Rudy!
-    Nie nazywaj mnie tak.
-    W takim razie jak mam do ciebie mówić?
-    Wcale się nie odzywaj, spadaj i już.
Kiedy tak warczałem na nią zauważyłem, że w szkole muzycznej, w pobliżu której akurat byliśmy, ktoś rzępolił marsza żałobnego. Zastanawiałem się czy to aby na pewno nie jest jakaś forma żartu. Może ci wszyscy genialni muzycy, którzy tam się uczą widzieli nas i dla żartu starali się podkładać muzykę pod naszą sprzeczkę. 
-    Przestań, widzę, że ci przyjaciela potrzeba. – sapała Ruda biegnąc za mną.
-    Że co?!
Stanąłem gwałtownie, a Ruda wpadła na mnie i wylądowaliśmy na brudnym chodniku. Byłem wtedy bardzo oburzony, ale faktycznie coś mnie w środku ruszyło. Byłem sam. I nie miałem już przyjaciela, takiego prawdziwego.
Kiedyś był Kania.. zanim mu nie odbiło.
-    No tak. Potrzeba ci przyjaźni. – Ruda spojrzała mi prosto w oczy.
-    Wcale, że nie. – odwróciłem wzrok.
-    Nie nadaję się?
Chciałem jak najszybciej wrócić do domu i przetrawić ten koszmarny dzień bez niczyjej asysty. Nie mam pojęcia dlaczego tak trudne było dla niej zrozumienie, że chcę być teraz sam. Musiałem jakoś ją spławić.
-    Po dzisiejszym show jakie mi zgotowałaś.. no, zgadnij sama.
-    Przejmujesz się nimi? – chwyciła mnie za rękę.
-    Pozwolisz, że pójdę w swoją stronę? – jednym szarpnięciem ręki wyrwałem się z jej uścisku.
-    Przejmujesz się.
-    Wiem, że mieszkasz niedaleko, a więc proszę idź już do siebie. –wstałem, otrzepałem się, i poszedłem do domu zostawiając ją samą na ulicy.
Wiem, że zachowałem się jak świnia kończąc spotkanie w ten sposób. Niestety to było jedyne, co mi wtedy przyszło do głowy. Zdaję sobie sprawę, że to żadne usprawiedliwienie.
Całą drogę do domu spędziłem na rozmyślaniu. Od dłuższego czasu radziłem sobie sam i byłem niemal pewien, że tak jest dobrze. Chwilę później sam przed sobą przyznałem, że może to nie takie głupie. Faktycznie, samotny los nie jest tak zbawienny jak mi się zawsze zdawało.   
Przekroczyłem w końcu próg mieszkania i miałem trochę spokoju. I od Kani i od Rudej. Rodzice byli jak zwykle w pracy. Nigdy mi to nie przeszkadzało, bo nie byli w stanie mnie kontrolować. Zresztą sam dobrze wiedziałem jak mam organizować sobie czas. Obiad, sprzątanie, lekcje, rozrywka, kolacja, spanie. To była norma, choć wtedy zaczynałem odpuszczać sobie  trzecią pozycję na liście. Musiałem jakoś odreagować stresy szkolne, a rozwiązywanie zadań wcale mi w tym nie pomagało.

Ruda była na tyle uparta, że nie było najmniejszego sensu w unikaniu jej. Do dziś nie rozumiem czemu się do mnie przylepiła. Nie byłem nikim specjalnym. Ba, każdy omijał mnie mniej lub bardziej szerokim łukiem albo robił sobie ze mnie kozła ofiarnego. Wszystko dlatego, że byłem dziwny, lubiłem się uczyć, nie ubierałem się modnie.. i nie odpowiadałem na zaczepki, co teoretycznie robiło ze mnie kujona zamkniętego w sobie.. Ale nie to odpychało wszystkich najbardziej. To, że byłem rudy przysparzało mi najwięcej kłopotów. Nie rozumiem czemu ten kolor aż tak wszystkim przeszkadzał. Przez głupie włosy mało kto traktuje mnie poważnie i z sensem. Nie rozumiem..
Byliśmy do siebie za podobni. Rudy ja, ruda była też i ona. Oboje mieliśmy zielone oczy, zielone soczyste oczy. Takie jakich nikt inny nie mógł mieć. Kiedy szliśmy obok siebie wyglądaliśmy trochę jak rodzeństwo.


//To oczywiście nie koniec.//

www.thelionkingforum.pun.pl